Mówić, nie mówić?
Hodowcy kotów powinni wymieniać się swoimi doświadczeniami i dzielić obserwacjami tak, jak czynią to ludzie, którzy zajmują się badaniem podobnych zjawisk – co do tego, nikt nie ma żadnych wątpliwości. Ktoś zaraz zapytałby, o co mi chodzi, przecież istotnie – dzielą się! Istnieją nawet specjalne, stworzone między innymi w tym celu, kocie fora internetowe. Tylko czy aby na pewno jest tak, jak wielu z nas by sobie życzyło? Śmiem wątpić. Dlaczego? Spieszę z wyjaśnieniami i na początek, przytaczam własną historię.
Gdy zaczynałam swoją przygody hodowlaną, miałam silną potrzebę dzielenia się z bardziej doświadczonymi hodowcami, nie tylko radościami, ale przede wszystkim swoimi wątpliwościami i problemami. Liczyłam na wskazówki, wsparcie i dobre słowo. Niestety, szybko przekonałam się, że w pewnych kręgach oraz kwestiach, szczerość nie popłaca.
Kiedy na forum wspomniałam o tym, że moja kotka na łapce ma nietypową zmianę, która mnie niepokoi, znaleźli się ludzie, którzy przypuścili lincz na hodowlę, z której pochodziła moja kotka. Nieważne było to, że kot trafił do mnie zdrowy i w doskonałej kondycji. Liczyło się tylko to, że można hodowli przykleić etykietkę, która bardzo utrudni jej funkcjonowanie w kocim świecie. To było przykre doświadczenie. Głównie dlatego, że najbardziej oberwało się cudownym ludziom, którzy w żadnym stopniu nie byli odpowiedzialni za to, co się stało.
Po tej bolesnej lekcji, na zmianę nachodziły mnie dwie refleksje – dwie zupełnie odmienne drogi, którymi mogłabym pójść.
Najpierw chciałam zamilknąć i już nigdy nie pisać o swoich problemach, a na forum dzielić się jedynie sukcesami i dobrymi wiadomościami. Nawet, jeśli to wyjście posiadało pewne zalety, miało też jedną, bardzo istotną wadę – nic by nie zmieniło. Gdyby każdy hodowca poszedł za moim przykładem, utknęlibyśmy w martwym punkcie i już nigdy nie ruszyli z miejsca. Czy w takiej sytuacji rozwój byłby w ogóle możliwy? I czy kiedykolwiek byśmy dowiedzieli się np. o chorobie spichrzeniowej glikogenu typu IV (GSD IV)? Wątpię.
Postanowiłam, że niczego nie będę ukrywała. Zamierzałam głośno mówić o wszelkich trudnościach, na jakie mogłam się natknąć. Ciężki poród z powikłaniami? Problemy z kociakiem, który traci na wadze? Chciałam dzielić się nietypowymi obserwacjami. Chciałam głośno mówić o błędach, jakie popełniłam, żeby uczulić na nie innych. Chciałam być szczera i nie zamierzałam udawać, że hodowla to droga usłana różami. Liczyłam, że ludzie to docenią.
Nie mogę powiedzieć, że popełniłam błąd, gdyż faktycznie, kilka osób przyznało, iż zdecydowało się na zakup kociaka ode mnie, ponieważ nie bałam się mówić wprost o jego wadach, nie tylko fizycznych, ale również tych, dotyczących charakteru. Jeśli kociak był nieufny, mówiłam o tym wprost. Jeśli odstawał od rodzeństwa, albo był wyjątkowo podatny na pewne przypadłości, też tego nie ukrywałam.
Jakiś czas później, nie zauważyłam ciąży u jednej z moich kotek. Gdy się zorientowałam, Hannah praktycznie zaczynała rodzić. Niestety, kociak urodził się martwy, z rozszczepem podniebienia, a ja przez pół dnia wypłakiwałam swój żal w poduszkę. Część hodowców dzwoniła ze wsparciem i słowami otuchy, za które byłam im wdzięczna, ale część dała mi do zrozumienia, że to wszystko moja wina.
Co z Ciebie za hodowca, skoro nie zauważyłaś ciąży?
Nigdy więcej nie powtarzaj tego krycia – ja bym tak zrobiła.
Wysterylizuj tę kotkę bo i tak jest beznadziejna.
Można się załamać, prawda? Nie zamierzałam się poddawać, ani milczeć!
Pewnego dnia, opublikowałam w sieci zdjęcie kociaków z miotu “C”, u których widać było przymrużone (łzawiące) oko. Z prędkością światła, koci świat obiegła wiadomość o tym, że mam chore kociaki i na pewno wszystkiemu winny jest cornish rex, którego rok wcześniej przywiozłam z lubelskiej hodowli (w której notabene zmarło wówczas sporo kociąt). Na nic zdało się tłumaczenie, że cornish, kiedy do mnie przyjechał, był całkowicie zdrowy i nie wykazywał żadnych chorobowych objawów. Było mi strasznie przykro, gdy ludzie, którzy zarezerwowali wcześniej kociaki, nagle zaczęli rezygnować – co podobno doradzili im “zaprzyjaźnieni” ze mną hodowcy. Byłam smutna i zdesperowana do tego stopnia, że zleciłam weterynarzowi dokładne przebadanie wszystkich moich kotów. Pan doktor łapał się za głowę, gdy po kolei wykluczaliśmy wszelkie możliwe choroby układu oddechowego, FIV, FIP oraz kocią białaczkę.
Tak być nie powinno. Jeśli się przed kimś otwieram i mówię o swoich problemach – to nie robię tego po to, żeby ten ktoś wykorzystywał tę wiedzę przeciwko mnie. Mówię o tym, gdyż liczę na jakąś wskazówkę, radę i mam nadzieję, że znajdę w tej walce sojusznika, a nie wroga.
Czy fakt, że stanowimy dla siebie swego rodzaju konkurencję, usprawiedliwia oczernianie nas przed innymi? Dlaczego nie potrafimy docenić tego, że ktoś opowiada nam o tragedii, jaka przydarzyła się jego hodowli? Dlaczego zamiast wspierać się wzajemnie, szukamy “haczyka”, który będziemy mogli wykorzystać przeciwko sobie?
Szanuję każdego hodowcę, który publicznie opowiada o tym, co go spotkało i nie boi się, że go zlinczują, albo przypną mu etykietkę odpowiednią dla rodzaju problemu. Trzeba mieć w sobie naprawdę dużo siły i być niezwykle odpornym na krytykę. Dziękuję wszystkim tym, którzy nie zważając na konsekwencje, nie wstydzą się popełnianych błędów i potrafią się do nich przyznać. A przede wszystkim, dziękuję wszystkim tym, którzy nigdy we mnie nie zwątpili i wspierali mnie w trudnych chwilach.
Z drugiej strony, doskonale rozumiem tych, którzy o swoich problemach milczą. I w sumie, mając takie, a nie inne doświadczenia, wcale im się nie dziwię.